środa, 4 marca 2009

Wszystko, co działo się później..

Irańska blokada internetu dopadła także stronę służącą do dodawania tu wpisów, dlatego, mówię od razu, że właśnie siedzę już z kawą w domu i nie jestem tam gdzie byłam, ale "jestem tam, gdzie być powinnam" ("PzA") i dokańczam to podróżopisanie. Wszystko z tego co widzę urwało się na Esfahanie, tym Esfahanie, gdzie ostatecznie kupiliśmy 6 dywanów :] Stamtąd pojechaliśmy z powrotem, do naszego Teheranu zeby wreszcie go zobaczyć tak naprawdę, żeby przekazać naszym irańskim znajomym miłą tradycję Tłustego Czwartku :), i żeby wybrać się na narty. "Wybrać się" jest czasownikiem najodpowiedniejszym, gdyż w pełni gotowi, w całym narciarskim osprzęcie (no, prócz dżinsów, bo nie mieliśmy tam spodni narciarskich), pojechaliśmy w trójkę (ja, Kaśka i Artur) pod wyciąg narciarski żeby wypożyczyć sprzęt. Na początku czekała nas miła niespodzianka - to właśnie tu zobaczyliśmy wreszcie słodkie buraki, zjedliśmy je i dalej poszliśmy szukać wypożyczalni sprzętowej. Gdy w końcu ją znaleźliśmy, okazała się nieczynna, jak zresztą cały kompleks narciarski, prócz gondolki na górę. Ale żeby nie wracać do zaśmierdłego centrum miasta, pojechaliśmy na górę, gdzie naszym oczom ukazał się świeżo ulepiony bałwan, a przy nim grupka Polaków :) Jak się okazało - świeżych pracowników ambasady :) Jeśli jakimś cudem to ktoś z nich czyta to przepraszam, że nie wpadliśmy na umówiony obiad, ale w Teheranie znaleźliśmy się z powrotem w czwartek, czyli pierwszy dzień weekendu w Iranie i długo długo rozkminialiśmy czy ambasada jest w weekend czynna i jak tak to w weekend jakiego kalendarza żeby dojść do wniosku, że w czwartek jest nieczynna. Po dwóch przejażdżkach gondolkami ( w tym jednej za darmo, wymuszonej na panu kasjerze za to, że pan z obsługi nas nie wypuścił po drodze z gondolki, ale kazał jechać na sam dół, kiedy to chcieliśmy wrócić na piechotę..), poszliśmy zażyć innego sportu - tj. strzelania z łuku. :)

Tego samego wieczoru pojechaliśmy do Rasztu, gdzie przespaliśmy (za 2 tomany od głowy!) w kanciapie u pana recepcjonisty. Ludzie tu naprawdę mają dobre serca :) I stamtąd następnego dnia ruszyliśmy nad Morze Kaspijskie. Tam po serii zdjęć w zimnej wodzie, w rozwalającej się łodce, przy graffiti etc, kimnęliśmy w guest housie, gdzie w nocy w telewizji, okazało się, że leci film o iranistyce w Krakowie... :) Z Bandar-e Anzali, bo tak nazywała się ta nadkaspijska wioska, czmychnęliśmy na jeden dzień w czwórkę do magicznego Masuleh, gdzie od początku zostaliśmy przywitani przez darmowy posiłek - ryż z mlekiem i cynamonem, który był tak cudownie przepyszny, że brak mi słów :) Masuleh jest niezwykłym miasteczkiem, gdzie domy budowane są jedne na drugich a za ulice miasta służą dachy jego domów. W okolicach jest masa gór i ścieżek, najlepszych ścieżek na spacer jakie można sobie wymarzyć.

Z Masuleh wróciliśmy do Bandar-e Anzali i cały 25 lutego zszedł nam na zabijaniu czasu i czekaniu na autobus do Teheranu. Następnego dnia, kiedy dojechaliśmy już do stolicy i zjedliśmy na dworcu śniadanie o 5:30 (co za godzina..), pojechaliśmy w częsci oczywiście do Alego :) Tego dnia czekał nas najbardziej stresujący obiad chyba w życiu. Obiad który zaproponował inny Ali, i obiad co do którego nie byliśmy pewni, kto ma zapłacić rachunek. A była to dosyć znacząca informacja, gdyż Ali zawiózł nas do restauracji w Grand Hotelu., gdzie jedno danie kosztuje ok 14 dolarów.. Jednak wybrnęliśmy z tego i nie musieliśmy zostawać na zmywaku żeby odpracować obiad. Na szczęście, :) ,bo tego samego dnia wsiedliśmy w pociąg do Stambułu i mieliśmy w perspektywnie 3 dni w pociągu :) Rzecz jasna, mieliśmy trochę opóźnienia, ale to nic przy trzech dniach w pociągu, gdzie głównym miejsem spotkań towarzyskich jest Wars, i gdzie irańczycy tańczą między stolikami do muzyki T.Love. W końcu dojechaliśmy do Stambułu, spędziliśmy uroczą noc na dworcu zapoznajac się z tutejszym robactwem i mieliśmy w perspektywie spędzić w tym mieście kilka najbliższych dni (teraz kiedy to piszę, powinnam być w zasadzie jeszcze w Stambule wg początkowego planu). Jednak nasz lot został odwołany :) , po krótkich negocjacjach telefonicznych, zamiast wracać nie wiadomo kiedy, mogliśmy wylecieć już kilka godzin później do Bratysławy :) A stamtąd to już rzut beretem do Domu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz